Takimi meczami wygrywa się tytuł. Manchester City 1-0 Brentford.

Pierwsze ligowe starcie Brentford z Manchesterem City od 1951 roku zapowiadało się bardzo ciekawie. The Bees byli w stanie zabrać punkty u siebie Arsenalowi czy Liverpoolowi, zaś The Cityzens chcieli wykorzystać potknięcia swoich rywali w walce o tytuł mistrzowski. Finalnie drużyna Pepa Guardioli spełniła swoje zadanie, wygrała po raz 10 z rzędu i dopisała sobie trzy punkty. Jak wyglądało to spotkanie?

Inaczej niż Leicester

Prawdopodobnie właśnie tak należy określić ekipę Brentford. The Bees od samego początku sezonu pokazywali, że nie dadzą sobie w kaszę dmuchać. W pierwszej kolejce pokonali Arsenal, byli w stanie urwać punkty Liverpoolowi, a dzisiaj mierzyli się z mistrzami Anglii. Jednakże w przeciwieństwie do Leicester, które zaliczyło bardzo nieudany początek starcia z Manchesterem City, gracze Thomasa Franka pokazali to, z czego słyną. Nieustępliwość, zaangażowanie i świetna organizacja. Dzięki świetnie zakładanemu pressingowi doskonale wiedzieli, jak i kiedy doskoczyć do rywali, by sprawić im kłopoty. Dlatego też w 15 minucie z linii bramkowej piłkę wybijał Joao Cancelo. Aczkolwiek mimo dobrego początku Brentford gracze Guardioli zdołali udowodnić swoją klasę. Minutę po najlepszej szansie Brentford gracze The Cityzens pokazali to, z czego słyną. Kevin De Bruyne zaliczył wyśmienite podanie, które jednocześnie było jego pierwszą asystą w obecnym sezonie, a gola strzałem po ziemi zdobył Phil Foden. Anglik, podobnie jak Jack Grealish, po ostatnim odstawieniu od składu powrócił do wyjściowej jedenastki. Nie zmienia to jednak faktu, że zawodnicy The Bees byli w stanie całkiem skutecznie utrudniać życie piłkarzom z Manchesteru.

Win – win

Druga połowa – ustalmy od razu – nie była szczególnie emocjonująca. Drużyna Guardioli dominowała osiągając nawet 72% posiadania piłki, a gracze Brentford woleli nie otrzymać raczej lania niż ugrać punkty. The Bees skutecznie utrudniali życie graczom gości, nie pozwalali na tworzenie klarownych szans, przerywali grę, ile się dało. Jednakże sami w ofensywie nie byli w stanie w drugiej części meczu zaoferować wiele: nie oddali bowiem ani jednego celnego strzału w drugich 45 minutach. Nie zmienia to faktu, że to spotkanie można określić mianem sytuacji win-win. Każdy może czuć się usatysfakcjonowany. Manchester City wykonał zadanie, wygrał 10 mecz z rzędu i powiększył swoją przewagę na fotelu lidera. Brentford zaś utrudniało jak mogło i straciło zaledwie jedną bramkę, co było nie najmniejszym, a najwyższym możliwym wymiarem kary. Takie mecze mogłyby być codziennie. Bez problemu, bez waśni i sporów. Każdy zadowolony.

 

Rywale gubią punkty, a karawana jedzie dalej

Nie Burnley, nie Newcastle, nie jakikolwiek inny zespół, a właśnie Brentford. To piłkarze Thomasa Franka powinni zostać określeni mianem najbardziej denerwującego zespołu Premier League. Bardzo zawzięci, a przy tym wyśmienicie przygotowani pod względem taktycznym do każdego meczu. Nieustępliwi. A przede wszystkim niezwykle waleczni. Nieprzypadkowo Ruben Dias czy Joao Cancelo skończyli to spotkanie z celnością podań poniżej 90. Portugalczycy to zawodnicy mający średnio największą celność zagrań w Premier League, a na Brentford Community Stadium byli skutecznie pressowani. Jednakże to, co najważniejsze dla The Cityzens to trzy punkty. Liverpool zgubił punkty z Leicester, Chelsea zremisowała z Brighton, a obaj rywale mierzą się w bezpośrednim meczu w niedzielę. Karawana z Etihad jedzie dalej. Mimo ciężkiego pojedynku, spotkania-pułapki, jakim było starcie z Brentford, gracze Guardioli kontynuują swój marsz po obronę tytułu. Bo to właśni takimi meczami, jak ten z Brentford mistrzostwo się wygrywa. I po takich wygranych poznaje się (najpewniej) przyszłych mistrzów Anglii.