Syndrom Arboledy. Czy Lech się na niego uodpornił?

Cała Polska żyje wyborem nowego selekcjonera, ale nie zapominajmy, że już jutro wraca PKO Ekstraklasa. A działacze z naszej ligi nie próżnowali podczas przerwy zimowej. Bardzo gorący okres odbył się w Lechu Poznań, bo zarząd przeprowadzał rozmowy z kluczowymi zawodnikami. W stolicy Wielkopolski udało się zatrzymać m.in. Mikaela Ishaka, Jespera Karlstroema, Antonio Milicia i Michała Skórasia. Skoro „Kolejorzowi” powiodło się przekonanie najważniejszych piłkarzy do parafowania nowej umowy, to znaczy, że Lech jest na zupełnie innym poziomie finansowym niż 2-3 sezony temu. Czy to oby na pewno dobra wiadomość dla fanów „Niebiesko-Białych”? Syndrom Manuela Arboledy udowodnił w 2010 roku, że niekoniecznie to właściwa droga dla poznaniaków. 

Syndrom Arboledy

Dla przypomnienia całej sytuacji trzeba się cofnąć w czasie o 13 lat. Do grudnia 2010 roku, gdy Kolumbijczyk przedłużał kontrakt z Lechem o 3 lata. Było to wydarzenie bez precedensu, bo stoper otrzymał najwyższy kontrakt w historii polskiej ligi (ok. 420 tys. dol.). Do tego dochodziła jeszcze premia za podpis, która również była bardzo sowita. Nieoficjalnie mówiło się o kwocie rzędu 800 tys. dol. Była zatem to historyczna chwila w polskiej Ekstraklasie. Czarnoskóry obrońca był ówcześnie w tak wysokiej formie, że nawet legenda Lecha- Piotr Reiss- apelował w mediach o nowy kontrakt dla zawodnika. A sam zainteresowany na łamach poznańskiej prasy buńczucznie stwierdzał, że należą mu się większe pieniądze. Żalił się też, że nie występuje w reprezentacji swojej ojczyzny, bo o powołaniach decydują układy. Nie dowierzał, że piłkarz z jego umiejętnościami nie został nawet sprawdzony. Wtedy rodził się syndrom Arboledy, ale nikt w Poznaniu nie zdawał sobie z tego sprawy.

Trybuny również się domagały pozostania zawodnika. Presja rosła, bo publiczność w Poznaniu była rozpieszczana świetnymi wynikami (Mistrzostwo Polski w 2010 roku i dwa wyjścia z grup europejskich pucharów). „Kolejorz” miał w tamtym czasie pieniądze, więc postanowił użyć ich w rozmowach kontraktowych. Było to logiczne, ale, jak się później okazało, zbyt pochopne. Kolumbijczyk mocno obniżył loty i w następnych sezonach w niczym nie przypominał piłkarza, który rozkochał w sobie Wielkopolskę. Doszło nawet do sytuacji, w której poznańskie media podawały, że Lech był w stanie oddać piłkarza nawet za darmo, bo był on zbyt dużym obciążeniem dla klubowej kasy. Ten krok był na tyle odczuwalny w Lechu, że klub rozpoczął wychodzenie z problemów finansowych dopiero w 2014 roku. Wtedy stoper opuścił drużynę po wygaśnięciu kontraktu. To już wiele mówiło o polityce przy Bułgarskiej. Teraz zarząd też przedłuża umowy z ważnymi zawodnikami i rozdaje im podwyżki. Zatem czy syndrom Arboledy powróci do Lecha?

Kominy płacowe

Syndrom Manuela Arboledy zmusił właścicieli „Kolejorza” do zaciskania pasa. Nikt wówczas nie przewidział, że drużyna pogrąży się w głębokim kryzysie. W budżecie na kolejne lata uwzględnione zostały wpływy z występów z europejskich pucharów. I to w fazach grupowych. Nowy zarząd, powołany latem 2011 roku, z Karolem Klimczakiem i Piotrem Rutkowskim na czele, miał solidne podstawy, by tak myśleć. Lech bowiem przez swoje dwie udane przygody w Europie otrzymał nie tylko zastrzyk gotówki, ale i punktów do rankingu UEFA. Przez kilka sezonów był najwyżej rozstawionym polskim klubem, dzięki czemu trafiał w eliminacjach na przeciwników teoretycznie słabszych. Lecz nawet to nie pomogło w przebrnięciu rund kwalifikacyjnych aż do jesieni 2015 roku. To tylko pokazywało, że problemy klubu z Bułgarskiej sięgały zenitu. Kłopoty finansowe pociągały za sobą sportowe i organizacyjne. A Lech nie potrafił się z nich wydostać, bo każda próba kończyła się niepowodzeniem.

Dlatego właśnie działacze klubu podjęli decyzję o oszczędnościach. Szczególnie było to odczuwalne przy podpisywaniu kontraktów. A najbardziej uwidoczniło się to w sytuacji z transferem Bartosza Bereszyńskiego do Legii Warszawa zimą 2013 roku. Ówczesny opiekun „Kolejorza”- Mariusz Rumak- powiedział, że widział ofertę „Stołecznych” dla Bartka. Po czym stwierdził, że Lech nie będzie tworzył kominów płacowych, bo klub ma odmienną strategię rozwoju. To po prostu oznaczało, że „nie chcemy więcej popełnić tego samego błędu, i że nie jesteśmy w stanie teraz zaoferować zawodnikowi takich warunków finansowych”. Nikt nie chciał, aby syndrom Arboledy się powtórzył. Klub na tym cierpiał, bo przez wiele następnych lat rzadko dawał kibicom powody do radości. Mistrzostwa Polski z lat 2015 i 2022 były łyżką miodu w beczce dziegciu. Wysoki kontrakt dla Kolumbijczyka odbijał się czkawką w kolejnych sezonach. Aż do 2020 roku, gdy drużyna zakwalifikowała się do fazy grupowej LE.

Czy od teraz będzie syndrom Ishaka?

Jesień 2020 roku była dla rozwoju „Niebiesko-Białych” kluczowa, bo występy w grupie LE wiązały się z pokaźnymi finansami. W dodatku dwa sezony później udało się zespołowi powtórzyć ten wyczyn, bo awansował do fazy grupowej LKE. To już nie wiązało się z tak wysokimi nagrodami, ale Lech i tak swoje zarobił. Dzięki temu ma w tej chwili najwyższy budżet w PKO Ekstraklasie. Jeśli utrzyma tę tendencję i w tym roku znów przebrnie przez eliminację, może odjechać całej lidze o kilka lat. Aby tego dokonać, niezbędni są wykonawcy, którzy na własnej skórze przekonali się, czym jest gra w Europie. Sytuacja bardzo przypomina tę z lat 2008-2010, bo wówczas „Kolejorz” też dwa razy występował w rozgrywkach grupowych. Pokłosiem tego był negatywny syndrom Arboledy, który ciągnął się przez całą dekadę. Teraz jednak Lech może stworzyć syndrom Ishaka, który będzie miał pozytywne oddziaływanie na następne lata.

Przedłużenie umów z najważniejszymi piłkarzami jest godne pochwały. Twarzą tego przedsięwzięcia jest sympatyczny Szwed. Jest to kapitan „pełną gębą”, bo klub wykorzystywał go w wielu akcjach marketingowych. Jego skuteczność i cechy wolicjonalne stały się wizytówką całego Lecha. Jest to swego rodzaju magnes, który przyciąga kibiców na trybuny. Dlatego na Bułgarskiej nie mieli innego wyjścia, jak powalczyć o pozostanie swojego lidera. Prawdopodobnie jego decyzja o dalszej grze dla „Kolejorza” miała duży wpływ na parafowanie umów przez resztę kluczowych zawodników. Sytuacja z Arboledą tego nie zapewniła. Być może właśnie teraz Lech nauczył się piłkarskiej rzeczywistości? Być może, teraz gdy tabelki w Excelu aż promieniują na zielono, władze klubu podejmą większe ryzyko? Może zmienią się priorytety i najważniejsze będą trofea, a nie zyski? Syndrom Arboledy pociągnął klub w dół, to może syndrom Ishaka go wywinduje? Jest coraz więcej przesłanek, aby w to uwierzyć.

Bolesne doświadczenia nauką dla Lecha

Lech jest na najlepszej drodze, aby stać się klubem przewodnim w Polsce. Coś na kształt Legii sprzed kilku lat. Aby to osiągnąć, musi zainwestować przede wszystkim w drużynę. Tak jak to uczynił w latach 2008-2010, bo wtedy polska prasa pisała, że „Kolejorz” to wizytówka naszego futbolu. Poprzednia dekada upłynęła dla klubu pod egidą wpadek, niepowodzeń, a nawet wstydu. Na Bułgarskiej powinni te niemiłe doświadczenia odpowiednio spożytkować, bo to może być ich siłą na następne lata. Jeśli Lech wyciągnie wnioski z tych najgorszych dni, będzie gotowy do tych najlepszych. A na to fani z Wielkopolski już bardzo długo czekają.