Połowa. Jedna druga. 50%. Różnie są określenia na powiedzenie, że czegoś jest pół. A najgorsze jest to, że obecnie rozmawiając o Premier League często trzeba używać synonimów słowa „połowa”. Bo tak się składa, że ponad 50% meczów w tej kolejce angielskiej ekstraklasy się nie odbędzie. 6 z 10 spotkań 18 serii gier ligi angielskiej zostało odwołane z powodu licznych pozytywnych wyników na COVID – 19. Wariant Omikron rozpędza się – jak powiedział francuski premier – błyskawicznie, a sytuacja zaczyna robić się nieciekawa. Do tego to wszystko ma miejsce w prawdopodobnie najprzyjemniejszym dla fanów angielskiej piłki okresie w roku. Oczywiście, to wywołuje kontrowersje: Thomas Frank, menedżer Brentford, apelował, by przełożyć całą kolejkę. Podobnie Eddie Howe. Innego zdania był Jurgen Klopp, trener Liverpoolu, który powiedział, że nie widzi jednoznacznych korzyści z zatrzymania ligi. Sprawa niejasna i kontrowersyjna. Zatem jak powinno być: zatrzymujemy Premier League czy nie? I dlaczego?
Wyspy w kłopocie
„Wydaje mi się, że wariant Omikron to będzie game changer. Zmieni całkowicie przebieg pandemii COVID-19. Wywoła znacznie szybciej kolejną falę epidemiczną w wielu krajach świata. Wszystko na to wskazuje i trudno tu być optymistą” – tak w wywiadzie z Interią wypowiadał się Bartosz Fiałek, lekarz. Patrząc na sytuację pandemiczną na zachodzie Europy faktycznie ciężko jest się uśmiechnąć. W samej Wielkiej Brytanii z dnia na dzień bite są rekordy ilości zakażeń (przedwczoraj 88 tysięcy, wczoraj 93). W przeciągu ostatniego tygodnia jedynie USA odnotowało większą liczbę pozytywnych wyników od Anglików, u których wzrost zakażeń jest aż nadto widoczny. Porównując do poprzedniego tygodnia, w obecnym Anglia zaliczyła o 40% więcej przypadków na COVID – 19. A jak do tego ma się futbol?
Rekordy
Przede wszystkim należy powiedzieć sobie jasno, że jeszcze tydzień temu sytuacja wyglądała na opanowaną. Jedyną ekipą mierzącą się z wybuchem zakażeń był Tottenham, a cała reszta miała się jak najbardziej porządnie. Jednakże obecnie stan rzeczy ma się kompletnie przeciwnie. W kolejce w środku tygodnia odwołano cztery spotkania, w weekendowej serii gier już pięć. I nic nie wskazuje na to, by machina zakażeń się zatrzymała. Zwłaszcza, że ciężko jest cokolwiek z tym fantem zrobić. Zakazić można się wszędzie, tak miał choćby Aaron Ramsdale. Mimo przestrzegania wszelkiego rodzaju protokołów bezpieczeństwa podczas wiosny w 2020 roku i tak udało mu się zostać zarażonym. A jeśli dodamy do tego fakt, że wariant omikron jest najbardziej zakaźny ze wszystkich dotychczasowych, wyjdzie nam naprawdę spore niebezpieczeństwo. W drużynie Manchesteru United zostało odnotowanych aż 19 pozytywnych wyników na COVID – 19. Zaś w całej Premier League w ubiegłym tygodniu doszło do otrzymania aż 42 pozytywnych wyników. To rekord tego sezonu. Nie brzmi to dobrze, prawda?

Czy zatrzymanie ligi by faktycznie pomogło?
Thomas Frank, duński szkoleniowiec Brentford, na konferencji prasowej w czwartek powiedział, że trzeba na moment „zamrozić” Premier League. To, jego zdaniem, pomogłoby przerwać łańcuch zakażeń i pozwolić piłkarzom się zregenerować. Co więcej, zakażeni mogliby wrócić do zdrowia, a cała reszta przy okazji postarać się nie zakazić. Tylko czy jest to wyjście rozsądne? Innego zdania od menedżera The Bees jest doktor Paul Hunter, lekarz z Uniwersytetu wschodniej Anglii.
„Przerwa nie pomogłaby znacząco. Jeśli zarządzilibyśmy dwutygodniową kwarantannę i tak po jej zakończeniu COVID byłby wokół” – twierdzi doktor Hunter na łamach The Athletic. – „Jedynym możliwym rozwiązaniem byłoby zamknięcie piłkarzy w bańce.”. Wszystko sprowadza się do jednej bardzo prostej informacji: przerwa jedynie w futbolu nic by nie dała. Jesli nadal otwarte na tych samych zasadach będą sklepy, centra handlowe, teatry i wszystkie tego typu miejsca zatrzymanie świata futbolu nic by nie dało. Wirus wciąż szerzyłby się w społeczeństwie, a futbolowi takie zatrzymanie jedynie by zaszkodziło.
Niemożliwa przerwa
Chcąc nie chcąc przerwanie rozgrywek jest aktualnie co najmniej niemożliwe. Mamy połowę grudnia, za tydzień święta Bożego Narodzenia, a to oznacza – wiadomo – boxing day. Święto angielskiego futbolu i coś, czego zwyczajnie nie może zabraknąć choćby ze względu na psychikę ludzi. Tradycja grania w drugi dzień świąt rzekomo wzięła się jeszcze z czasów I wojny światowej, gdy na froncie niemiecko – angielskim doszło do meczu piłkarskiego w geście zawieszenia broni.
Jednakże obecnie wiele osób jednoznacznie stwierdza, że właśnie 26 grudnia najchętniej stawia się na stadiony. W pozostałych krajach europejskich w tym okresie każda liga jest w środku przerwy świątecznej, a Anglicy – co widać choćby po Brexicie – cenią sobie odmienność. Nie jest więc to tylko przejaw kultywowania tradycji dla samego faktu jej kultywowania, ale także ze względu na zwyczajną chęć bycia odrębnym. Robimy tak, bo nikt tak nie robi. A jeśli nikt tak nie robi, oznacza, że jesteśmy wyjątkowi. Dlatego 26 grudnia każdy ogląda Premier League.
Kasia, Misiu, Kasia
Lecz w tym momencie właśnie dochodzimy do sedna. Janusz Wójcik po zamienieniu Legii na ekipę z Arabii Saudyjskiej na pytanie „dlaczego?”, odpowiedział „Kasa, Misiu, kasa”. I tak samo wygląda sytuacja w angielskim futbolu jeśli chodzi o zatrzymanie rozgrywek. To właśnie w Boxing Day angielskie stacje telewizyjne, a co za tym idzie kluby otrzymują największe wpływy ze względu na to, że żadna inna topowa liga w tym dniu nie rozgrywa swoich spotkań. Każdy na świecie do obiadu w drugi dzień świąt włącza Premier League, bo czemu nie? Czy to fan ligi angielskiej, czy włoskiej, czy hiszpańskiej – znaczenia nie ma. Wtedy ludzie mają dużo czasu i jedną możliwość spędzenia czasu ze sportem. To właśnie granie piłkarzy na angielskich boiskach.

Ponadto właśnie w Boxing Day pada średnia największa frekwencja na stadionach w Anglii. Niezależnie od poziomu. Dwa lata temu średnio na stadionach w Premier League w drugi dzień Bożego Narodzenia zapełnione było aż 97%. To oczywiście daje powody do myślenia: jest to dzień, gdy największa liczba osób zjawia się na meczu, płaci za bilet, płaci za ciepłą herbatę i jest chętna, by kupić gadżet z klubowego sklepu na pamiątkę. Dla wielu klubów z niższych lig angielskich jest to finansowy boost na kolejne miesiące. Manchester City czy Chelsea są w stanie przetrwać bez Boxing Day finansowo, a ekipy będące dalej w łańcuchu pokarmowym już nie. Dlatego też futbol – zwłaszcza obecnie, na tydzień przed świętami – stanąć nie może.
A co jeśli?
W poniedziałek ma dojść do spotkania kapitanów i menedżerów wszystkich drużyn Premier League, by ustalić plan działania. Każdy chyba jest zgodny – nie może wyglądać to tak, jak w ten weekend. Na 10 spotkań grane zaledwie cztery? Trochę niepoważne. Zwłaszcza dla graczy Fantasy Premier League, ale także dla reszty. Niezdrowo jest, by na kilka godzin przed meczem dowiadywać się, że ten będzie odwołany, choć taka sytuacja będzie mogła się zdarzyć zawsze. Jednakże nie ma sensu pozwalać na rozgrywanie kolejki w 40%, a pozostałe mecze przerzucać gdzieś w czasie. Planem A jest oczywiście pozostać przy starych zasadach, czyli zakażony piłkarz udaje się na kwarantannę. To działa o ile pozytywnego wyniku nie otrzyma ponad połowa piłkarzy. DLatego też tak naprawdę ciężko jest coś wytypować. Dopiero w poniedziałek odbywa się spotkanie między klubami i to wtedy najpewniej zapadnie decyzja odnośnie Premier Legaue w najbliższej przyszłości.
Sytuacja patowa
Wszystkie znaki na niebie i ziemii wskazują na… no właśnie, na co? Tak naprawdę ciężko jest cokolwiek sensownego powiedzieć. Ciężko jest jednak sobie wyobrazić, by liga kontynuowałą grę w takiej formie jak obecnie, czyli większość spotkań jest przełożonych. Do tego trenerzy, tacy jak Mikel Arteta, Eddie Howe czy Bruno Lage, którzy kwestionują takie rozgrywki oraz ich bezpieczeństwo. Kontynowanie gry w takiej formie zwyczajnie nie ma sensu.
Z drugiej strony jednak są aspekty finansowe. Jeśli jakieś mecze mają się nie odbyć, są to spotkania ćwierćfinałowe w Carabao Cup. Boxing Day i jego teoretyczne odwołanie oznavczałoby straty dla wielu klubów. I byłyby to straty na tyle dotkliwe, że nijak można byłoby to odrobić. Po zatrzymaniu Premier League na trzy miesiące wiosną 2020 roku angielskie kluby straciły już wystarczająco dużo pieniędzy. Teraz kołdra jest już bardzo krótka.
Z drugiej jednak strony, chodzi o bezpieczeństwo. Bruno Lage przyznał, że czuje się zaniepokojony: przecież na mecze przychodzą jego bliscy. Sytuacja pandemiczna w Anglii (i nie tylko) zaczyna być bardzo poważna. I nic nie wskazuje na to, by w najbliższej przyszłości miało się to zmienić. Jak na to zareaguje futbol? Póki co walczy, ale na ile wszystkim związanym z piłką nożną w Anglii starzczy sił? Tego nie wie nikt.