Jak wszyscy już wiemy, Lech Poznań pisze historię polskiej piłki i po raz pierwszy w XXI wieku polska drużyna zagra w ćwierćfinale Ligi Konferencji Europy. W 1/4 zmierzy się z włoską Fiorentiną i oczywiście o awans będzie ciężko – w końcu jest to drużyna z Serie A, z historią, tradycjami i silnymi personaliami w składzie. Ale jednocześnie trzeba wierzyć, bo kiedy mają się nie dziać cuda jak właśnie w takich spotkaniach. Jednak w tym sezonie przy Bułgarskiej nie zawsze było tak kolorowo jak teraz.
Odejście Skorży i brak zaufania dla van den Broma.
I chociaż mowa tutaj o decyzji podjętej jeszcze w poprzednim sezonie, a dokładnie mówiąc parę tygodni po mistrzostwskiej kampanii, była to wiadomość, która rzutowała na formę Lecha jeszcze przez długi okres. Trener legenda, czyli Maciej Skorża niezapowiedzianie podjął decyzję o opuszczeniu Lecha. W jego miejsce przyszedł człowiek-niewiadoma, czyli John van den Brom, i nastroje były mieszane. Niby trener z przeszłością chociażby w Anderlechcie, ale jednak duża część kibiców Lecha na ławce trenerskiej wolałby zobaczyć Polaka. Teraz jednak wygląda to zupełnie inaczej. Fani „Kolejorza” darzą Holendra sportową miłością, a każde zdjęcie czy filmik promocyjny (jak chociażby przed meczem z Bodo) na mediach społecznościowych gromadzi wiele like’ów i udostępnień. Nikt poważny w środowisku Lecha nie mówi teraz o zwolnieniu obecnego szkoleniowca, a jeśli ktoś taki się znajdzie, to po prostu nie zna się na piłce. Holender doskonale zarządza materiałem ludzkim, bo – jak mogło się zdawać – z nie aż taką szeroką kadrą Brom potrafi wyśrubować historyczny wynik dla klubu i sprawić kibicom wiele radości. Poza tym widać, że trener nie boi się podejmować trudnych decyzji. Można to było zauważyć przy pierwszym meczu z Djurgardens, kiedy to poza kadrą meczową znalazł się Kristoffer Velde, który jeszcze parę dni wcześniej zdobył dwie bramki w spotkaniu z Lechią Gdańsk. W tygodniu jednak chodził z pretensjami, narzekał, że gra za mało. Holenderski szkoleniowiec postanawiał, że nie z nim takie zabawy, i po prostu wykluczył Norwega ze spotkania przeciwko Szwedom. Oprócz tego udawał, że sytuacja nie miała miejsca i na konferencji prasowej po meczu w Poznaniu wprost powiedział, że Velde zabrakło z powodów dyscyplinarnych.
Fatalny styl awansu.
Eliminacje do europejskich pucharów zaczęło się dla „Kolejorza” nie najgorzej, bowiem od zwycięstwa u siebie 1:0 z Karabachem. Później było już tylko gorzej. Przed rewanżem z Azerską drużyną „pompka” w szeregach Lecha była duża. Przejście Karabachu oznaczałoby, że zespół „Kolejorza” znalazłby się tylko dwie fazy eliminacyjne od Ligi Mistrzów. Lech jednak zawiódł na całej linii i poległ 1:5 z Karabachem. Wynik wydaje jeszcze dziwniejszy, jeśli spojrzymy na to, że to Velde już na samym początku meczu strzelił bramkę na 1:0 dla zespołu z Poznania. W między czasie był jeszcze mecz o Superpuchar Polski przeciwko Rakowowi, przegrany przez Lecha u siebie. Liga Mistrzów stała się nierealna, więc Lechowi pozostała walka o Ligę Konferencji. Tam „Kolejorz” miał się zmierzyć z gruzińskim Dinamo Batumi, które dopiero co pozbyło się późniejszej – jak się okazało – gwiazdy włoskiej piłki i Napoli, czyli Kvichy Kvaratskhelii. Dwumecz z Gruzinami pokazał, że miejsce Lecha jest gdzieś indziej, niż na tak wczesnym etapie eliminacji. „Kolejorz” pewnie wygrał u siebie pierwszy mecz 5:0 i na rewanż do Gruzji Lech mógł lecieć już na przysłowiową wycieczkę. W następnej rundzie zespół z Bułgarskiej miał zagrać z islandzkim Vikingurem, w szeregach którego można było znaleźć listonoszy czy kucharzy. Wtedy w szeregi Lecha wdało się zupełne rozluźnienie, które poskutkowało na przestrzeni całego dwumeczu. Pierwsze spotkanie miało odbyć się na Islandii i raczej – tak jak w przypadku rewanżu z Dinamem – było traktowane jako wycieczka i przy okazji mecz do rozegrania z poł-amatorami. Zespół Vikingura jednak zaskoczył i mecz skończył się niespodziewaną porażką Lecha. Właśnie po tym spotkaniu mówiło się o zakończeniu współpracy z Johnem van den Bromem i rozpoczęcie poszukiwań kogoś nowego. W rewanżu nie było lepiej, może poza końcowym wynikiem. Według mnie, ten drugi mecz był nawet większą kompromitacją od tego pierwszego. Kiedy wszystko wydawało się przesądzone, Lech stracił bramkę i z trybun zdecydowanie nie leciały pochwały w stronę piłkarzy. W dogrywce nie było lepiej, bo dopiero co sprowadzony Afonso Sousa nie trafił karnego i wyglądał na całkowicie załamanego. Tak, tak – ten sam Afonso Sousa, który parę miesięcy później zamknął sprawę awansu do ćwierćfinału Ligi Konferencji Europy zmuszając Danielsona do sprokurowania czerwonej kartki. Portugalczyk to najlepszy przykład i uosobienie, jaką drogę przeszedł Lech. Później lepiej nie było, bo w czwartej rundzie znalazł się w parze z luksemburskim Dudelange, pogromcą Legii sprzed kilku lat i chociaż awans okazał się być umiarkowanie łatwy, to nie było żadnego świętowania, bo po prostu byłoby wstyd nie wiadomo jak się cieszyć po wymęczonym zwycięstwie z kolejnymi poł-amatorami.
Mecz z Austrią u siebie, czyli przełamanie, którego Lech potrzebował.
Okres od lipca do połowy września dla Lecha płynął z nurtem słabych wyników w lidze, nieoczekiwanych porażek i niespełniania oczekiwań. Wylosowana została grupa Ligi Konferencji, w której Lech trafił na Hapoel Beer Sheva, Austrię Wiedeń i giganta, który rok wcześniej grał w półfinale Ligi Mistrzów, czyli Villarreal. Nastroje były średnie, ale ze względu na historyczne pojedynki najbardziej nastawiano się na mecze z Austrią. Właśnie od tego meczu Lech rozpocznie domowe boje w europejskich pucharach. Spodziewano się trudnego meczu, a tymczasem Lech rozniósł Austriaków 4:1! Po tym spotkaniu „Kolejorz” złapał wiatr w żagle i widać było, że grupa potrzebowała takiego spotkania jak tlenu. Ważny był też mecz, który rozpoczął przygodę Lecha w pucharach, czyli pierwszy mecz z Villarrealem na wyjeździe. Wszyscy mówili, że Lech jedzie się tam (nie) skompromitować, a tymczasem zespół dowodzony przed van den Broma pokazał się z dobrej strony i nieznacznie uległ 3:4.
Maszyna ruszyła i nikt jej nie zatrzyma – rewanż z Villarrealem.
Mimo pojedynków w fazie pucharowej z Bodo czy Djurgarden, jestem zdania, że to właśnie spotkanie z Hiszpanami było najważniejsze w tej edycji LKE. Gdyby nie ten mecz, nie byłoby przecież pojedynków z zespołami ze Skandynawii, które dostarczyły niesamowitych emocji. Przed potyczką z Villarrealem sytuacja Lecha nie była najlepsza, bowiem „Kolejorz” nie mógł przegrać z „Żółtą Łodzią Podwodną”, a jeśli taka sytuacja miałaby miejsce (co było prawdopodobne), to Hapoel nie mógł wygrać z grającą już o nic Austrią. Lech nie postanowił jednak oddawać sprawy awansu innym, więc na mecz z Villarrealem wyszedł ofensywnie i z pressingiem od początku. Skończyło się wielką sensacją, czyli wynikiem 3:0 dla „Kolejorza”. Villarreal zupełnie nie istniał, a trener Setien totalnie zlekceważył Lecha. W tym spotkaniu szerszej publice objawił się także talent Michała Skórasia, który zagrał swój najlepszy mecz w sezonie – oczywiście do tej pory.
Resztę jest już piękną historią… – pojedynki z Bodo i Djurgardens.
Hejterzy hejtują, krytycy krytykują, a wszyscy, którzy chcą dobrze dla polskiej piłki kibicują. Takim zdaniem można określić grę Lecha w fazie pucharowej. Po pierwszym meczu, czyli wyjazdowym pojedynku z Bodo można było mieć niedosyt, bo stuprocentowej sytuacji nie wykorzystał Filip Marchwiński i wróciły do niego stare demony i przylgnęła łatka „piłkarza-mema”. Ten sam zawodnik był pierwszoplanową postacią w dwumeczu z Djurgardens, w którym strzelił dwie bramki. Rewanż z Bodo był jednym z tych wieczorów przy Bułgarskiej, którego kibice nie zapomną nigdy. Atmosfera na stadionie była świetna, a obiekt wypełnił się do ostatniego krzesełka. Do tego doszedł wynik, czyli 1:0 po golu Mikaela Ishaka. Popularny „Papa” w tym spotkaniu pokazał, że Lecha ma głęboko w sercu i śmiało mogę stwierdzić, że takiego ulubieńca kibice „Kolejorza” nie mieli dawno, być może od czasów Piotra Reissa. Następnie, na Bułgarską przyjechało Djurgardens, i o tym meczu napisano już właściwie wszystko, więc ja mogę tylko powtórzyć. Był to kolejny masterclass Johna van den Broma – idealne dobranie zawodników i ułożenie całej taktyki. Bardzo dobre były także decyzje personalne, takie jak postawienie na Bartosza Salomona zamiast Filipa Dagerstala. Przed meczem wszyscy dziwili się trenerowi, a nawet odbierało to jako objaw paniki. Jednak okazała się to przemyślana decyzja, bo jak później wszyscy widzieliśmy, polski defensor zagrał idealnie i wzbudzał wręcz strach u napastników Djurgardens.
Niech to trwa dalej!
Wszystko, co napisałem w tym tekście to piękna, ale jednak przeszłość. Oczywiście – wyniki w tym sezonie są historyczne, ale nikt (poza paroma – delikatnie mówiąc – nieinteligentnymi osobami) nie miałby nic przeciwko pokonaniu Fiorentiny i pisaniu dalej tej pięknej książki o tytule „Lech w Lidze Konferencji Europy 22/23”!