Everton, czyli jak nie zarządzać klubem piłkarskim

Wygrana City 1:0 z Chelsea, zwycięstwo Leeds nad West Hamem czy remis Aston Villi w starciu z Manchesterem United. Ciężko jest marudzić na ten weekend w Premier League, bo działo się naprawdę sporo. Jednakże jest jeszcze jedna rzecz, która nie powinna umknąć fanom ligi angielskiej. Everton w dość niepozornym meczu przegrał z Norwich 1-2, a to oznaczało, że drużyna Beniteza na półmetku sezonu osiągnęła wynik zaledwie 19 punktów. To najmniej na Goodison Park od sezonu 2005/06, o czym zdają sobie sprawę kibice, którzy zwyczajnie takiego zarządzania klubem nie kupują. Sprowadzanie byle jakich piłkarzy, różnych trenerów, brak wizji na klub, ale obietnice o walkę o Europę słychać co roku. Obecnie Everton jest na 16 miejscu w tabeli, Beniteza zwolniono. Jednakże to tylko wierzchołek góry lodowej. Co nie działa w Evertonie?

Cele

Przede wszystkim warto zacząć od tego, do czego dąży Everton. A cel jest dość jasny: powrócić do europejskiej czołówki. Niezależnie, czy będzie to Liga Mistrzów (w co ciężko wierzyć) czy Liga Europy (możliwe) czy Liga Konferencji (najbardziej prawdopodobne). Jeszcze za czasów Davida Moyesa drużyna z Goodison Park zmieniła się z ekipy z dolnych rejonów tabeli w klub regularnie grający w europejskich pucharach. Zresztą gdy tylko spojrzymy sobie na to, gdzie kończył Everton na finiszu sezonów z sześciu ostatnich lat Davida Moyesa na Goodison Park widzimy, że cele jakimi jest Europa powinny być w zasięgu Evertonu.

Być może obecnie konkurencja jest większa, albowiem nie ma już TOP4, a jest TOP6. Do grupy pościgowej dołączyli także choćby piłkarze Leicester czy West Hamu prowadzonego przez – o ironio – Davida Moyesa. Zatem da się, i West Ham czy Lisy są na to dowodem. Zatem co nie działa w Evertonie? Dlaczego ekipa z niebieskiej części Merseyside nie może sobie poradzić z postawionymi przez siebie celami?

07/08

5
08/09 5
09/10 8
10/11 7
11/12 7
12/13

6

Syndrom Manchesteru United

Podobnie to wygląda. Jeśli spojrzymy na United i Everton widzimy, że w obu klubach panował długo jeden człowiek. Trenerzy obu klubów pochodzili ze Szkocji, obaj wyciągnęli drużyny z marazmu i przywróciły należny im blask. Natomiast po obu nastały wieki ciemne, z którymi nie sposób sobie poradzić. Znów ironia losu sprawiła, że David Moyes, czyli szkocki kreator „potęgi” Evertonu miał zastąpić Sir Alexa Fergusona w Manchesterze United i sam poniekąd przyczynił się do stopniowego rozkładu Czerwonych Diabłów. Aczkolwiek nie o tym.

Potęga klubu z Old Trafford budowana była latami, czy to marketingowa czy sportowa. De facto gdy Sir Alex opuszczał ten klub na spokojnie można było powiedzieć, że United po Barcelonie i Realu jest najbardziej rozpoznawalnym zespołem świata. Jednakże teraz patrzymy na skład United i widzimy tam piłkarzy ściąganych przez różnych menedżerów. Ponadto, Ci sami piłkarze po prostu są kompletnie nie w swoim typie, nie pasują do siebie. Bo co z tego, że z osobna to są świetni lub dobrzy zawodnicy? Skoro ściąga ich trener, który pracuje na Old Trafford sezon czy dwa, a później z tymi piłkarzami, niekoniecznie pasującymi do nowej koncepcji musi się męczyć nowy szkoleniowiec. I tak w kółko. Dlatego później jest problem z tym, co zrobić z piłkarzami takimi jak Martial, Fred, Matić, Bailly i tak dalej. Każdy z innej parafii. I podobnie jest w Evertonie.

Czy leci z nami pilot?

Takie pytanie mógłby zadać każdy kibic The Toffees. Bo jego zespół jest tworzony wyraźnie bez pilota, jak samolot naprawiany podczas lotu. A tak być nie może. O przykładzie dobrego zarządzania klubem piłkarskim pisałem choćby odnośnie Brighton. Mewy ściągają piłkarzy podobnych: technicznie uzdolnionych, wyróżniających się w swoich ligach i chętnych na skok do przodu w Premier League. Gdy tylko zaczyna kogoś brakować nie ma poszukiwania na chybcika i nerwowych ruchów na rynku. Przecież następca jest już w składzie. I taka strategia jest w przypadku nie tylko Brighton, ale ogólnie każdego klubu piłkarskiego czy w ogóle organizacji, firmy, korporacji, po prostu musi się sprawdzić. Jeśli masz plan i się go trzymasz to prędzej czy później zaczniesz zyskiwać tego owoce.

Natomiast czego owoce zbiera Everton? Z pewnością swojej głupoty. Jak inaczej można nazwać zarządzanie klubem z Goodison Park? Który aspiracje ma całkiem spore, nawet powiedziałbym, że bardzo ambitne. Ale czy te cele są realne? Na ten moment nie. I przynajmniej w dużym stopniu można obwiniać za to zarząd klubu z niebieskiej części Merseyside.

Trenerzy wybierani ruletką

Nawet patrząc na szkoleniowców Evertonu w ostatnich latach można mieć wątpliwości. Albowiem patrząc na ostatnich trenerów ekipy z Goodison widzimy nazwiska takie jak:

  • Ronald Koeman
  • David Unsworth
  • Sam Allardyce
  • Marco Silva
  • Duncan Ferguson
  • Carlo Ancelotti
  • Rafael Benitez

Umówmy się. Dość rozbieżne kandydatury. Czy widać jakikolwiek pomysł, jakąkolwiek ideę? Co powinien mieć trener Evertonu? Bo z powyższej listy, gdzie choćby Marco Silva pojawia się obok Sama Allardyce’a, a Ancelotti obok Beniteza ciężko jest wywnioskować cokolwiek mądrego. Prawdopodobnie to, czym kierują się szefowie The Toffees przy wyborze trenera pozostanie wieczną tajemnicą. Bo prawdę mówiąc, niektóre z tych nazwisk to są żarty, jeśli chcesz walczyć o europejskie puchary. Zwłaszcza, że – to też trzeba ustalić – Rafa Benitez jest trenerem, który zwyczajnie nie miał prawa się udać.

Jeśli większość nowych szkoleniowców zaczyna z poziomu zerowego to z pewnością Benitez w Evertonie startował z wysokości kopalni w Wieliczce. Przecież kibice nie mogli mu zaufać, a tym samym zaufać drużynie. Bo ten sam gość, który teraz przychodził do ich klubu wcześniej, kilkanaście lat temu, mówił w wywiadzie, że The Toffees to mały klub, który jedynie się broni. A do tego ten sam trener doprowadził największego rywala Evertonu, Liverpool, do historycznych triumfów. Logiczne było, że kibice nie kupią tego pomysłu. Niezależnie od jakości Beniteza jako trenera. Zresztą nawet przed sezonem to było widać, gdy nieopodal domu Beniteza pojawiały się banery z pogróżkami od fanów The Toffees. Czym się kierował zarząd Evertonu stawiając na Hiszpana? Naprawdę nie wiem. I pewnie nikt nie wie. A dużo osób by chciało.

Kadra różniąca

Chyba takie określenie należy przypisać zespołowi Evertonu, gdy spojrzymy na to, jaka kupa nazwisk reprezentuje drużynę z Goodison Park. Wygląda to równie absurdalnie jak lista trenerów i poniekąd z tego wynika. Bo przychodzi nowy trener, klub pomysłu na zespół nie ma, w związku z czym może sobie sprowadzać kogo chce. Nie ma odgórnych założeń, jaki profil piłkarzy jest poszukiwany czy jakich cech powinniśmy oczekiwać. Nie. Po prostu można kupować kogo tylko się chce.

I później wychodzą takie kwiatki. Michael Keane, obrońca podobny charakterystyką do Kamila Glika, musi w parze grać z kupionym z Barcelony Yerrym Miną. W środku pola kłócą się nazwiska takie jak Tom Davies, czyli gość absolutnie na bakier z techniką oraz Andre Gomes czy Fabian Delph. Każdy piłkarz z innej parafii. Przyszedł Ancelotti, kupił Jamesa, który – co by nie mówić – raczej jest piłkarzem z górnej półki. Ancelotti poszedł, ściągnięty został Benitez i Jamesa nie ma, bo się trenerowi nie podoba. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że tego samego trenera także już w klubie nie ma. A jednak nie tego byśmy oczekiwali. Tak samo prezentowała się sprawa Lucasa Digne’a.

Lucas Digne jako symbol głupoty

Oczywiście to nie Francuz jest głupi. Idiotyczne jest zarządzanie Evertonem. Bo przecież logiczne jest, w myśl słów Sir Alexa Fergusona, że piłkarz nie może być ważniejszy od trenera. To zrozumiałe. Ale również nie może być sytuacji takiej, gdzie zawodnika, kapitana klubu i prawdopodobnie najlepszego z całej drużyny nie chce trener. Tak było z Rafą Benitezem i Lucą Dignem. Nie będziemy się zagłębiali w to, o co poszło. Jednakże warto spojrzeć na to, jak zostało to rozwiązane. Wyłącznie na prośbę Rafy Beniteza Digne klub opuścił, o czym zresztą mówił w jednym z wywiadów, gdzie przyznał, że sam z siebie nigdy by Evertonu nie opuszczał i że była to miłość zniszczona przez jedną osobę. Lucas Digne jest sprzedany do klubu aspirującego do podobnych celów jak Everton (Aston Villa), zalicza debiut, a dzień później z Evertonu zwalniają trenera, który lidera i kapitana The Toffees wypchnął. I gdzie tu logika?

Brak perspektyw

Jednakże jest jeszcze jedna rzecz, która może martwić kibiców Evertonu. Mianowicie fakt, iż budowany będzie nowy stadion. Piękny, najnowocześniejszy wkrótce obiekt w Anglii, co może imponować i napawać optymizmem. Jednakże celem było, by na nowy stadion wejść z przytupem, z europejskimi pucharami, by zyski z nowego domu The Toffees podkręcić do maksimum. Natomiast do tego jest daleko. Aczkolwiek pochodną budowy nowego stadionu niemalże na pewno będzie posucha transferowa. Patrząc na przykłady z przeszłości, to znaczy Tottenham czy Arsenal, czyli kluby również wymieniające swoje obiekty w ostatnim czasie widać, że takie coś to nie przelewki. Koguty musiały poważnie ciąć koszty i odpuszczać kilka okienek transferowych z rzędu, a Arsenal największy regres zaliczył właśnie, gdy nie mógł wydawać ani funta z powodu odkładania wszystkiego na stadion, o czym mówił w książce „Kanonierzy” Arsene Wenger. Zatem ta kadra, którą ma obecnie Everton, będzie musiała sobie jeszcze trochę zapewne pograć razem. A to nie zwiastuje nic dobrego.

Porażka

Tak trzeba opisać dotychczasowy sezon w wykonaniu Evertonu. Po prostu kompromitacja. Ale na to sobie szefowie The Toffees grabili od lat, a teraz muszą wypić to, co sobie nawarzyli. Kibice mają dość, piłkarze są zblazowani. Gdzie szukać pomocy? Tego nie wie nikt. A najgorsze jest to, że – najpewniej – lepiej w najbliższej przyszłości niestety dla The Toffees nie będzie.

Udostępnij:

Facebook
Twitter