Elche- latynoska osada argentyńskiego agenta

Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że w 2020 roku jako beniaminek do ligi wracał kolejny, zwyczajny zespół. Wraz z klubem-tampoliną Huescą i Cadiz, na główny szczebel powróciło Elche. W dramatycznych okolicznościach wywalczyli promocję do LaLiga. Jednak nie tylko warstwa sportowa była w całej tej historii najciekawsza. Struktura właścicielska warta jest szczególnej uwagi.

Elche w ostatnich latach przeżywało różne bolączki, destabilizujące rozwój klubu. Miało to związek głównie z kłopotami finansowymi i mało rozsądnym operowaniem funduszami. Z tegoż powodu zespół zdegradowano karnie do Segunda Division w 2015 roku, mimo, że zajęli w tamtym sezonie 12. miejsce. Polscy fani z tamtego okresu mogą pamiętać udane występy Przemysława Tytonia w bramce Franjiverdes (przydomek klubu, związany ze strojami i charakterystycznym, zielonym pasem).  Na polu sportowym również nie wyglądało to kolorowo. Degradacja nie okazała się oczyszczająca, zespół pogrążył się w jeszcze większym kryzysie, w tle dalej unosiło się widmo konieczności spłaty ogromnych długów. Taka sytuacja doprowadziła do spadku także z drugiego poziomu rozgrywkowego w 2017r. Elche tak naprawdę wypadło z rozgrywek profesjonalnych.

Awantura na Łazienkowskiej

Po roku tułaczki w mało prestiżowych, trzecioligowych rozgrywkach, drużyna wróciła na szczebel Segunda. Tam radziła sobie przyzwoicie. Rok jako ligowi nowicjusze zakończyli w środku stawki. W trakcie kampanii zdecydowano się na zmianę szkoleniowca. Nowym sternikiem został Pacheta. Był to wybór dość zaskakujący. Jose Rojo Martin (zwany Pacheta) był trenerskim obieżyświatem. Miał swój epizod również w naszym kraju. Kibice w Kielcach z pewnością pamiętają szalonego Hiszpana, który pracował w ich klubie w latach 2013-2014. Ekstraklasy nie podbił, aczkolwiek zostawił po sobie kilka ciekawych wspomnień i anegdot do opowiadania przy okazji luźniejszych imprez i sportowych programów. Do legendy przeszła słynna już awantura o zakłócanie rozgrzewki piłkarzy Korony przez Cheerleadears na Łazienkowskiej w Warszawie.

Późniejszy życiorys trenera to praca w niższych ligach hiszpańskich i… Tajlandii. I to właśnie po okresie spędzonym w Azji, Pacheta doczekał się szansy w Elche. Był to wielki awans w karierze. Jak się później okaże, praca w regionie Wspólnoty Walenckiej będzie dla niego słodko-gorzka. Ale i napakowana ciekawymi zwrotami akcji.

Pod koniec pierwszego półrocza pracy w klubie Pachety, wokół zespołu zaczęło robić się bardzo szumnie. Otóż kupnem większościowego pakietu akcji zainteresował się potężny agent z Ameryki Południowej- Cristian Bragarnik. Jego historia jest bardzo osobliwa i warta dogłębnej analizy.

Wypożyczalnia VHS

Cristian Bragarnik to postać niezwykle ciekawa. Jako piłkarz nie podbił argentyńskich boisk. Grywał na niskich szczeblach rozgrywkowych. Karierę kończył w amatorskiej drużynie Yupanqui. W tym czasie, pracował również w wypożyczalni kaset VHS. Pensja piłkarza nie była w stanie zapewnić mu dobrobytu więc był skazany na dodatkowe zarobkowanie. Jego pasją zawsze był futbol, dlatego mając takie możliwości tworzył kompilacje zagrań poszczególnych piłkarzy. Wkrótce uzbierał w ten sposób całkiem pokaźną stertę kaset z klipami. Kiedy pewnego dnia zaprezentował swoje zasoby miejscowemu piłkarzowi, a zarazem klientowi swojego sklepu, ten był pod wrażeniem. Uznał, że Bragarnik może w ten sposób wejść do świata futbolu i nawiązać znajomości w branży szeroko pojętego skautingu, w którym mógłby odpowiadać za warstwę techniczną. Wizyta Mariana Monrroya okazała się przełomowa dla pracownika wypożyczalni. Klip jego autorstwa posłużył za istotny argument zakontraktowania gracza przez meksykański zespół Irapauto. To utorowało drogę Bragarnika do poważnego futbolu.

Powiązania przestępcze?

Był zatrudniany w meksykańskich klubach. Odpowiadał za szukanie i doradzanie dyrektorstwu w sprawie transferów. Oko do piłkarzy miał od początku swojej przygody znakomite. Był bardzo pracowity, przykładał się do powierzonych obowiązków, wdzięczność za szanse na lepsze życie jakie otrzymał w Meksyku nie pozwalała mu inaczej. Rysą i dużą skazą budzącą wątpliwości w postępowaniu Bragarnika były, w tamtym czasie, oczywiste powiązania, meksykańskich klubów w kartelami narkotykowymi. Argentyńczyk zapierał się jednak i twierdził, że nie miał nic wspólnego z półświatkiem i brudnymi interesami. Twierdził, że zajmował się tylko i wyłącznie sprawami związanymi z futbolem. Otoczenie Cristiana zapewniało, że ten nigdy nie miał bezpośrednich związków z mafijną działalnością. Zbudowana narracja polegała mniej więcej na tym: „Owszem, pracował z multimilionerami, natomiast nie pytał skąd pochodzą pieniądze. Był dobry w swoim fachu więc zgłaszały się po niego kolejne kluby”.

Można więc dojść do wniosku, iż Bragarnik był dla kartelowego światka bardzo wygodny. Wykonywał kawał dobrej roboty, przy tym nie wnikając w ciemne interesy swoich szefów. Moralnie wątpliwe postępowanie, natomiast żadne to przestępstwo.

Praca dla Maradony

Dzięki systematycznie budowanej marce, pracy w kolejnych meksykańskich klubach i świetnym rozeznaniu na rynku zawodniczym, Cristian Bragarnik stał się hegemonem Ameryki Łacińskiej. Niemal zmonopolizował rynek agencji na kontynencie. Nic bardzo istotnego nie działo się bez jego partycypacji. A już prawdziwym pokazem możliwości i wielkości agenta był telefon od samego Boskiego Diego. Maradona w okolicach 2018r. bardzo pragnął raz jeszcze znaleźć sobie przystań do powrotu na ławkę trenerską. Trenerem był mizernym, ale magia nazwiska robiła swoje. Poprosił więc najpotężniejszego agenta tej części świata o przysługę. Ten potraktował sprawę priorytetowo, w błyskawicznym tempie znalazł pracodawcę Maradonie. Diego objął Dorados de Sinaloa, który zaoferował ikonie futbolu bajeczny kontrakt za sezon pracy. Źródła finansowania? Dociekliwość w tych kwestiach nie była domeną Bragarnika. Trudne pytania zapewne nie padły. Liczył się tylko efekt. Wielki Diego na czele Sinaloi…

Europejski etap

Dominacja w Ameryce Południowej przestała wystarczać obrotnemu agentowi. Zapragnął rozszerzyć pole działania również na rynek europejski. Stąd też, postanowił zainwestować w klub z tego regionu. Oczywistym wyborem wydawała się Hiszpania. Z racji na zbieżność kulturową, językową i łatwość transakcji na linii z Latynosami. Miał być to też zespół o określonej marce i tradycji. No i pewnie mający swoje mniejsze bądź większe problemy finansowe. W takim wypadku, bardziej przychylnym okiem patrzy się na nowych inwestorów. Do zarysowanego opisu, jak ulał pasowało Elche. Klub grający wówczas na drugim poziomie rozgrywkowym miał harmonijnie się rozwijać. Bez niepotrzebnego, górnolotnego planu. Wszystko miało się odbywać organicznie. Ponadto Bragarnik zobowiązał się w przeciągu kilku lat całkowicie uiścić dług ciążący nad klubem.

Nie wszystko jednak szło po myśli argentyńskiego menago. Gdy do Hiszpanii dotarły pogłoski o dawnych interesach i powiązaniach Bragarnika, nad 50 latkiem zawisła masa wątpliwości. Nie pomagała także duża bierność medialna nowego szefa. Nie był on skory do szerokich wyjaśnień, niemal zupełnie nie udzielał wywiadów. Funkcję prezesa łączył z kierowaniem swoją agencją menedżerską, do której należało ponad 100 zawodników z Argentyny, Meksyku, Kolumbii itp.

Kontrowersyjne zwolnienie

Dość niespodziewanie, już w pierwszym pełnym sezonie za panowania Argentyńczyka Elche uzyskało awans do LaLiga. W barażach zaskoczyli wyżej rozstawione ekipy i po 6 latach wrócili na najwyższy szczebel. Już jako zupełnie inny twór. Bragarnik kibicom podpadł tuż po awansie. Zwolnił architekta awansu- Pachetę, by zatrudnić „swojego” człowieka z Ameryki Południowej- Jorge Almirona. Mogło to potwierdzać początkowe obawy związane z właścicielskim przejęciem, że Bragarnik stworzy z Elche swój prywatny folwark i przystań dla swoich klientów z Ameryki Południowej. Ostatecznie, nie wyszło tak tragicznie. Ruch z Almironem, nie okazał się zbyt udany. Jesienią zespół punktował dość regularnie, jednak na przełomie roku popadli w kryzys, który strącił latynoskiego szkoleniowca ze stołka. Utrzymanie uratował znany, pracujący w klubie w poprzednim okresie pobytu w LaLiga- Fran Escriba.

Obecny sezon, już pod wodzą Francisco Rodrigueza (Escriba z powodu konfliktu z piłkarzami został pożegnany) wypada przyzwoicie. Drużyna utrzymuje kilkupunktowy dystans nad strefą spadkową.

Proporcje zachowane

Jeśli spojrzymy na kadrę zespołu możemy dojść do wniosku, że jest wyraźnie podyktowana życzeniami i interesami prezesa-agenta. W drużynie występuje dziesięciu obcokrajowców. Każdy z nich pochodzi z Ameryki Południowej i najczęściej jako agent pracuje dla nich Bragarnik. 6 Argentyńczyków, 2 Kolumbijczyków, po jednym Urugwajczyku i Chilijczyku to jednak wynik dość rozsądny. Nie naruszają oni proporcji w zespole. Hiszpanie również są istotnymi postaciami Franjiverdes. To pokazuje, że Bragrnik stara się zachować umiar w postępowaniu z klubem. Co oczywiste, preferuje doskonale sobie znany kierunek latynoski, natomiast nie tylko na nich opiera sukces sportowy drużyny. Może poza Javierem Pastore, który trafił fo Elche raczej z uwagi znajomości i wielkiego nazwiska, zatrudniani południowcy wyglądają sensownie. Są to piłkarze, którzy mogą stanowić o sile klubu LaLiga, nie tylko być ciągnięci za uszy przez znajomego agenta. Choćby Lucas Boye i Johan Mojica to dziś postacie, które są na radarach dużo poważniejszych drużyn. Latynoska osada Elche im sprzyja.

Bragarnik w nielicznych wywiadach powiada, że liczy się dla niego przede wszystkim harmonijny rozwój klubu. Jego postępowanie pokazuje, że nie jest specjalnie cierpliwy do trenerów, natomiast dość rozsądnie buduje kadrę. Z okienka na okienko do Elche trafiają coraz to ciekawsi piłkarze. To musi się podobać kibicom, którzy liczą na ciągłość występów klubu w LaLiga. I chyba powoli akceptują i zawierzają swe oczekiwania i nadzieje nowemu szefowi. Na podwórku europejskim, Cristian Bragarnik póki co jest człowiekiem bez skazy, A co w Meksyku… Zostaje w Meksyku.