Lech w czwartkowy wieczór otrzymał bolesną lekcję futbolu od Fiorentiny. „Kolejorz” przegrał z włoską drużyną 1:4 i zdecydowanie można ten wynik uznać za sprawiedliwy, patrząc na przebieg spotkania i różnice, które dzieliły zespół z Polski i włoski walec, który brutalnie przejechał się po Lechu.

Świetna atmosfera

Od tego warto zacząć, bo z kibiców Lecha można być naprawdę dumnym i myślę, że wreszcie obiektywnie można mówić o kibicach „Kolejorza” jako o najlepszych w Polsce. Śpiewanie przez cały mecz (chociaż to akurat w Poznaniu standard), no i słynne „robienie Poznania” czyli charakterystyczne podskakiwanie tyłem do murawy. W czwartkową noc robił to cały stadion, a nie tylko „Kocioł”. Do tego kartoniada na wyjście piłkarzy, która potrafiła wywołać ciarki i pozwolić poczuć się jak na największych stadionach świata.

Grom znad poznańskiego nieba – zawieszenie Salamona

Od początku czwartkowego dnia nic w Lechu nie układało się tak, jak miało. W godzinach południowych, gruchnęła informacja o zawieszeniu filara defensywy, czyli Bartka Salamona. O ile można się było spodziewać takiej decyzji UEFA (mimo wszystko istnieje duża szansa, że oskarżony jest niewinny) to podjęcie jej i wejście w życie w dzień najważniejszego meczu sezonu wydaje się po prostu dziwne i podjąć ją mógł tylko ktoś, kto nie rozumie piłki. W obliczu zawieszenia Salamona i kontuzji Dagerstala, w pierwszej jedenastce zobaczyliśmy Lubomira Satkę, który nie był w rytmie meczowym i dopiero co wrócił po kontuzji. Warto zaznaczyć także gest solidarności zawodników Lecha, którzy przed spotkaniem wspólnie stanęli do zdjęcia z koszulką Bartka.

Czego zabrakło?

Najłatwiej powiedzieć, że wszystkiego. Fiorentina praktycznie pod każdym względem była lepsza, szybsza i silniejsza od Lecha. Idealny dzień włoskiej drużyny spotkał się z gorszym ekipy z Poznania i powstała mieszanka wybuchowa, prowadząca do aż tak wysokiego wyniku. W barwach „Violi” trzeba na pewno wyróżnić Bonaventurę, który totalnie zdominował środek pola i sprawił, że Karlström czy Kvekve praktycznie cały czas musieli bronić dostępu do własnej bramki zamiast wyprowadzać piłkę i pokazać swoje atuty w rozegraniu. Do tego trzeba wspomnieć o reprezentancie Hiszpanii – Nicolasie Gonzalezie, który niesamowicie operował lewą nogą, i bawił się z Pedro Rebocho, który często zbiegał do środka pola i tym samym zostawiał miejsce Argentyńczykowi.

Van den Brom wywiesił białą flagę

Oczywiście – piłka zna wiele przypadków „remontad”, nawet w sytuacjach kiedy to do odrabiania było więcej niż 3 bramki, które są potrzebne Lechowi. Do głowy od razu przychodzi przykład dwumeczu Barcelony z PSG, który ma już wręcz mityczne miejsce w historii futbolu. Ale po pierwsze – to była Barcelona, a po drugie – gdyby istniał wtedy VAR, to nie byłoby mowy o takim wyniku, i mówię to jako kibic Barcelony. Dlatego opcja powrotu i awansu przeciwko wszystkim i wszystkiemu wydaje się naprawdę mało prawdopodobna, wręcz niemożliwa. Tym bardziej patrząc na ruchy van den Broma podczas spotkania. Trener wcześnie, bowiem w 75. minucie ściągnął Ishaka z boiska, czyli bezsprzecznie najlepszego piłkarza Lecha w tym sezonie, wprowadzając za niego Artura Sobiecha. Dość dziwnym wydawał się także koncept Holendra na to spotkanie pod względem zmian. Mimo tego, że van den Brom przyzwyczaił już nas do tego, że po zawodników z ławki sięga dość późno, to w takim meczu wydawało się to trochę niezrozumiałe. Pierwsza zmiana miała miejsce dopiero we wspomnianej już 75. minucie, czyli już na samą końcówkę meczu. W sytuacji, która miała miejsce na boisku wydawało się to co najmniej dziwne. Z perspektywy trybun można było odnieść wrażenie, że Karlström czy Rebocho nie domagali już od około 60. minuty. Mimo tego, trener nie zdecydował się na zmiany.

Co z niedzielnym szlagierem?

Oglądając niektóre programy i czytając artykuły można usłyszeć głosy mówiące, żeby w niedzielę Lech wyszedł rezerwowym składem. Można ironicznie powiedzieć, że jednym z plusów holenderskiego szkoleniowca jest to, że takowych nie ogląda i raczej nie podejmuje decyzji poprzez „Vox populi”. Dla kibiców, ale myślę, że także zawodników, spotkania z Legią są jednymi z najważniejszych w sezonie, a na pewno najważniejszymi w Ekstraklasie. Pokonanie odwiecznego rywala na jego własnym terenie może osłodzić smak czwartkowej porażki. Dlatego wydaje mi się, że w niedzielę zobaczymy najmocniejszy skład – z Ishakiem, Karlströmem, czy Miliciem w rolach głównych.
fot. Lech Poznań