Ostatnimi czasy znów głośno zrobiło się o powstaniu Superligi. Co prawda nie aż tak, jak gdy na początku 2021 roku Florentino Perez przedstawiał dokładne plany „piłkarskiej NBA”, ale temat ten wciąż wisi w powietrzu i dzieli opinię publiczną. Ale może jednak projekt piłkarskich gwiezdnych wojen nie wydaje się taki nastawiony tylko na pieniądze, ale na czyste piłkarskie emocje z najwyższego topu?
Przesadna demokratyzacja Ligi Mistrzów.
UEFA od lat stosuje politykę, która wyrównuje szansę dla drużyn z drugiego i trzeciego rzędu tworząc system rozgrywek tak, żeby każdy zespół mógł zmierzyć się z tymi najlepszymi. Zaniedbuje przy tym jednak tych największych i jednocześnie najważniejszych, zmuszając ich do dalekich wyjazdów po całej Europie, żeby zagrać mecz z średniakiem. Poczucie chorej równości nie ma żadnego sensu, poza tym marketingowym. To oczywiste, że mecz Ligi Mistrzów PSG – Basaksehir przyniesie mniej dochodów niż spotkanie PSG – Bayern. A to w teorii te same rozgrywki. W praktyce jednak na mecze z najwyższego poziomu trzeba czekać do ćwierćfinałów, bo na wcześniejszych etapach rzadko znajdziemy mecz dwóch drużyn ze ścisłego topu. Obecny system nie jest też do końca dobry dla słabszych, ponieważ organizacja meczu Champions League wiąże się z niesamowitymi kosztami i często także problemami. Poza tym, czysto sportowo takie drużyny nie odnoszą żadnych sportowych sukcesów – na 80 drużyn, które w ostatnich pięciu sezonach awansowało do fazy pucharowej Ligi Mistrzów, tylko 4 zespoły w fazie grupowej było losowane z czwartego koszyka.
Jakby to w ogóle miało wyglądać?
Całą ligą miałaby zarządzać spółka A22 Sports Management Group. W lidze występowałoby 60-80 drużyn, które byłyby podzielone są dywizje (coś w stylu Ligi Narodów). W lidze nie miałoby być tak zwanych „stałych członków”, co według mnie jest minusem i ukłonem w stronę UEFA. Bernd Reichart, czyli człowiek zarządzający A22 Sports Management stwierdził, że o awansie do Superligi nie decydowałaby kondycja finansowa drużyny, a wyniki w krajowych rozgrywkach. Tak więc póki co wygląda to bardzo podobnie do Ligi Mistrzów. Różnica jest jednak podstawowa – obowiązywałby tak zwany system szwajcarski, znany chociażby z turniejów szachowych czy e-sportowych. Poza tym, każda z drużyn ma mieć zapewnione rozegranie co najmniej czternastu spotkań.
Dlaczego Premier League jest przeciwko?
Jest to jedna z rzeczy, która działa na niekorzyść powstania Superligi. Kluby ligi angielskiej zgodnie stwierdziły, że nie mają zamiaru brać udziału w przedsięwzięciu Florentino Pereza. Powód takiego podejścia wydaje się być niesamowicie prosty – Superliga po prostu już istnieje i nazywa się Premier League. Warto podać ekonomiczny fakt, że podczas ostatniego zimowego okienka kluby Premier League na transfery wydały więcej pieniędzy na transfery niż wszystkie inne kluby ligi włoskiej, hiszpańskiej, francuskiej i niemieckiej razem wzięte. Tak więc to oczywiste, że zespołom z wysp nie opłaca się zmieniać sytuacji i układu futbolowych sił. Angielskie kluby będzie więc bardzo ciężko przekonać. A nawet jeśli Perezowi ulegną inwestorzy klubów z Premier League, to murem przeciwko Superligi staną kibice, o których sile przekonano się gdy pomysł raczkował i za ewentualnym przystąpieniem postawiły się takie kluby jak Manchester City, Liverpool, Arsenal czy Tottenham. Wynika to także z podejścia angielskiego kibica. Jeśli spytamy przysłowiowego, brytyjskiego Johna Smitha, to na pewno powie, że dla niego najważniejsze jest, żeby jego klub wygrał rozgrywki Premier League, a nie Ligę Mistrzów czy Europy.
Kiedy Superliga może ruszyć?
Władze ligi powtarzają, że z rozgrywkami chcieliby ruszyć w sezonie 2024/2025, lecz chyba będzie to niemożliwe do zrobienia. Chodzi tutaj o pieniędze z praw telewizyjnych, które zostały rozdane klubom do 2030 roku, a z tych kwot raczej nikt nie będzie chciał zrezygnować.